Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Straszne są noce w kretowisku „miasta mężczyzn“. Czyjeś oko, wszystko widzące, czyjeś ucho, pochwytujące każdy szmer, czyjaś dłoń, nieznająca miłosierdzia, czuwają tam i działają przez całą noc — od pierwszych chwil powstania miasta i do ostatnich, gdy mieszkańcy legowisk porzucą to miejsce przeklęte, przywalając wejścia i chodniki, paląc drobne, z gałęzi sklecone szałasy i zacierając wszelkie ślady swego w nich pobytu. Tam w nocy ktoś nieznany, a pieczołowity szczelnie zamuruje norę z nieboszczykiem; gdzieindziej porwie bez szmeru i krzyku młodzieńca, o którego swarzą się inni, udusi go i ukryje na zawsze od oczu ludzkich; tu — jak duch zniszczenia i śmierci zakradnie się do graczy i błyskiem noża zgasi płomień hazardu; czasami — przez nikogo nie spostrzeżony jednemu zabierze nadmiar pożywienia i podrzuci je temu, który osłabł już z głodu i zmarniał do reszty. „Wielki On“, tak nazywa go ludność kretowiska, nie widząc i nie słysząc go nigdy, lecz w każdej chwili wyczuwając obecność jego, władzę i mądrość. Jest on wodzem i... bogiem, ale biada temu, komu o późnej godzinie nocnej zajrzy źrenicami w źrenice. „Wielki On“ staje się wtenczas czarnym duchem śmierci, sędzią bez litości i katem. Takie to są noce, płynące leniwie pod niskiem sklepieniem nory podziemnej... A dnie? Dnie są inne, odmienne zupełnie... Pustoszeje to miasto ponure i chyba tylko rozlegnie się czasami jęk chorego lub rzężenie konania... Wszystko, co żyje, co może myśleć, pragnąć i działać, wykrada się przed brzaskiem na walkę o ten dzień, co zaledwie świtać poczyna.
Jak robactwo, nagle spłoszone, wypełzają nędzarze