Przejdź do zawartości

Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ziemi widniały ślady ludzkie. W jednem miejscu, na piargu leżało rzucone pudełko od zapałek. Żaden jednak dźwięk nie zdradzał obecności człowieka do czasu aż z poza załamania wąwozu wyszło trzech Chińczyków. Jakieś dziwne postacie, owinięte w stare, brudne worki konopne, z szmatami na głowach i stopach. Wychudzone twarze, płonące oczy i ziemista skóra, zdawało się, krzyczały o nędzy i głodzie. Podejrzliwie, a jednocześnie z nadzieją przyglądali się cudzoziemcowi, a na skinienie Hung-Wu poszli przed nimi, wskazując drogę. Wąwóz rozgałęział się nagle, tworząc całą sieć węższych i jeszcze bardziej zawiłych jarów i rozłóg. W tem właśnie miejscu, zdala od większych miast i osad, prawie niewidzialne dla niewprawnego oka powstało ludne miasto. Miasto nędzy, ohydy, obłędnej, rozpaczliwej rozpusty i śmierci... Ostatnia próba ratunku, prawie beznadziejna, tragiczna bezmiernie. W żółtej, miękkiej ziemi, przez wichury przyniesionej tu niegdyś z pustyni, ukryły się tysiące bezdomnych, nikomu niepotrzebnych skazańców. Zgrubiałemi, drżącemi z wyczerpania, skostniałemi z zimna rękami, zdzierając skórę z palców i odrywając paznogcie, ci nędzarze, zbiegowie przed śmiercią, ryli sobie schrony podziemne, do grobów podobne. Tysiące ich powstało w ciągu kilku dni, a w następnych powiązano je i połączono siecią przejść, przełazów i szczelin ogromnego kretowiska. Wodą skropiono sklepienie i ściany, rękami i drzazgami wypolerowano te nory, aż się zcementowała żółta, lepka ziemia i połysku marmuru nabrały te barłogi ludzkie.
Płonie, podsycane suchemi trzcinami i odłamkami gałęzi ognisko, rzucając czerwone, ponure światło