Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

znużyło ją to bezcelowe i beznadziejne życie wygnańcze — któż to wie?
Mówił to automatycznie, a w sercu, w jednym małym punkciku czuł żar, niby jakaś iskra upadła tam i nie zgasła. Uścisnął raz jeszcze rękę Miczurinowi i, sprowadziwszy go ze schodów, powrócił do siebie. Zupełnie nieoczekiwanie pełne zwątpienia myśli, dotyczące jego własnych spraw, odbiegły gdzieś daleko, a tuż przed sobą ujrzał głębokie, trochę ponure i niewymownie tęskne oczy Ludmiły. Trwało to jedno mgnienie oka — w chwilę potem — wyłoniła się ciemna wnęka w grubym murze, okrytym freskami i plamami pleśni. Z mroku trochę jaśniejszy od niego sunął tłum przygarbionych, stąpających ociężałym krokiem mniszek w czerni, z chustami, zasłaniającemi czoła, policzki i oczy. Na samym końcu tego korowodu czarnych mrówek szła Ludmiła. I znowu ujrzał oczy, wpatrzone w jej tylko dostępną dal, a w rozszerzonych, obłędnych źrenicach miotała się ekstaza gorętsza od namiętności i potworniejsza od rozpaczy.
Odezwały się dzwony...
Wagin drgnął.
To zegar ścienny wybijał dziewiątą godzinę.
Otrząsnął się i ręką przetarł czoło, ale wrażenie, że widzi oczy Ludmiły, nie rozproszyło się wcale. Wzbudziło to w nim radosne podniecenie. Podszedł do okna i otworzył je naoścież. Zimne powietrze orzeźwiło go.
— Dobrze, że wyniosłem się z Czapei! — szepnął do siebie. — Nie pójdę tam już nigdy... Biedak ten Miczurin! Doczekać się takiej udręki?! Cóż to za przyczyna tej religijnej manji Ludmiły? A zresztą