Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szoną na piersi i patrzał uporczywie w ziemię. Wreszcie zamruczał:
— Ech, źle nam wypadło to spotkanie... a tymczasem spodziewałem się...
Urwał i westchnął.
— Dokończcie!
— Chciałem podzielić się tem, co mnie przeraża, ale teraz pocóż mam mówić? — westchnął znowu.
— Wiecie przecież, że jestem waszym przyjacielem. U mnie nie jest to puste słowo, gdyż przyjaźń opieram tylko na wdzięczności. Taka właśnie jest najtrwalsza... Mówcie więc, jeżeli czujecie potrzebę!
— Trwoży mnie Ludmiła, — zerwał się przyduszony, namiętny szept Miczurina, — trwoży mnie i przeraża! Wy wiecie, jak cienkie są ściany w naszym domku? Słychać nawet tykanie zegara w pokoju pań i chrobot i zgrzyt jego kółek... Nie śpię po nocach i nadsłuchuję... Oczekiwałem wciąż, że przez sen Ludmiła wymówi wasze imię... ale nie, nie — tego ani razu nie było... Zato słyszałem — i serce mi się krajało — jak gorzko i żałośnie płakała, a teraz słyszę co noc, jak niemal do świtu modli się i głową uderza o deski podłogi... Liczę i liczę... Sto razy nieraz tak uderzy — mocno i ciężko... Pani Somowa śpi, a ona modli się i modli!... Schudła i zbladła... a w oczach jej widzę dziwny... niedostępny, niedostępny dla mnie świat...
— Mury klasztorne bez okien i drzwi — przypomniała się Waginowi rozmowa na Bundzie.
— Co powiecie o tem? — spytał Miczurin, dotykając jego ramienia.
Sergjusz wzruszył ramionami i odpowiedział:
— Nie wiem... Może tęskni za bratem... może