Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/360

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

lałe tłumy chińskich mieszczuchów i oddziały powstańców.
Sergjusz przed chwilą powrócił z miasta. Smutny był i zgnębiony. Długo chodził po pokoju, rzucając niespokojne, pełne troski spojrzenia na Ludmiłę i chmurzył czoło. Wreszcie odezwał się:
— Samo życic żąda od nas śmiałych postanowień i wielkich zmian... Jeden po drugim zerwały się wszystkie więzy z przeszłością... Pozostaliśmy sami... Przed godziną przechodziłem koło naszego domku na Fu-Tien-Koo, gdzie pozostały zgliszcza i rumowiska, a potem modliłem się za duszę doktora Plena... Dziwne to, że w tem miejscu, gdzie stała palarnia, spadło najwięcej pocisków... Jakgdyby potworny pług odwalił tam bezładne skiby i nic, nic nie pozostawił... trochę cegły i czarnych zgliszcz... Siedem snów i siedem marzeń... — westchnął Sergjusz. — Spłonęła do reszty stara, ohydna „Gospoda“ skąd przyszedł do nas Michał Miczurin... Ruiny i śmierć rozgościły się w murach Czapei!... W duszy mojej różne runęły tam plany... Już rozmówiłem się z Ti-Fong-Tajem... Nie potrzebowałem przekonywać go, bo sam już zrozumiał, że inną drogą należy uczynić Chiny silnem państwem... Broń w ręku dzieci — to zbrodnia i szaleństwo! Gdy ujrzałem to, sumienie moje podniosło bunt!... Jestem wolny teraz... Mogę robić wszystko, czego zapragnę!
Ludmiła podniosła na niego łagodne, głębokie oczy.
— Tak! — odpowiedział, pochwytując jej myśl. — Zrobię tak, jak uradzimy razem. Myślę, że nastał czas, abym wysłał depeszę do Freda Hastingsa...