Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/359

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

poplamionych krwią jezdniach i wrzucanych na wozy sanitarne... aż cisza zaległa, cisza wielkiego cmentarzyska, gdzie nad świeżemi grobami jęczała i zawodziła nienawiść... Nad miastem płynęła przeciągła skarga a w jej drgającym zawodzeniu brzmiały stłumione grozą tej ognisto-krwawej nocy słowa wieszcza:
„Jako się wiele wynosiła Babilonja wielka i w rozkoszach była, tyle dajcie jej męki i żałości!“
Ta noc, czy ten dzień trwały długo, bo nie chciały ustąpić i uciszyć się fale nienawiści i wichura mściwości... Ustąpiły wszakże, odpłynęły i gdzieś wsiąkły do czasu. Uciszyły się jednak w milczeniu bladych warg, zaciśniętych zębów i zwartych szczęk. Zagasły za tajemną zasłoną oczu czarnych, co są, niby jaskinie, gdzie nienawiść i zemsta mają swe legowiska.
Wojsko i policja rozpędziły tłumy i zmiotły zbrojne bandy.
Umilkły basowe poryki dział japońskich, ustały grzechotania karabinów. Przemknęły tabory straży ogniowej, ugasiły pożary, zmyły do kanałów krew i rozpryśnięty mózg.
Podniosły się żaluzje sklepów i zasłony okien, otwarły się drzwi i bramy domów, pomknęły samochody, zadzwoniły tramwaje, chodnikami popłynął zwykły już tłum — ciekawy i oburzony zuchwałością „bandytów“. Miał się tu rządzić swobodnie aż nowa noc krwawa rzuci strach blady i rozełka się pieśnią złowrogą.
Stojąc przy oknie w swoim pokoju, o tem właśnie mówił cichym głosem Wagin do Ludmiły i leżącej na kanapie pani Somowej. Doszli tu wreszcie, gdy umilkły ostatnie strzały i w boczne ulice wepchnięto osza-