Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/355

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

opancerzonego żaluzją ganku sklepu i wciągnąć za sobą Ludmiłę z panią Somową.
Śledził bacznie bezładne, rozpaczliwe zmagania się skłębionych ludzi, nagle wstrzymanych w swym biegu, ale potok ruszył znów naprzód, wdzierając się na stopnie ganku. Zepchnięty z nich, został uniesiony przez tłum. Obejrzał się, z trudem odwróciwszy głowę. O kilka już kroków za nim mignęła mu na chwilę twarz Ludmiły. Robiąc nagły zwrot na miejscu i zbijając z nóg sąsiada, zwrócił się twarzą do napierających ze wszystkich stron i wyjących ludzi. Pochyliwszy głowę, nadstawił ramię i zaczął przeciskać się w odwrotnym kierunku przeciwko prądowi toczącej się lawinie ludzkich ciał. Roztrącał, kopał nogami, wrzynał się ramieniem w to bezładne kłębowisko i udało mu się przez kilka sekund utrzymać się na miejscu. Starczyło to, żeby znowu znaleźć się przy Ludmile i torować przed nią drogę. Czuł się, jak podczas ataku, baczny na wszystko i szybki w postanowieniu wobec tego tłumu, gdzie każdy człowiek był mu wrogiem. Wykorzystując każdy szczegół, najmniejszą zmianę sytuacji, prowadził za sobą obie kobiety, potrafiwszy nawet lawirować w potoku ludzkim tak zręcznie, że udało im się wkrótce dotrzeć do chodnika na przeciwległej stronie ulicy. Tu z jednej z bocznic runął do głównego łożyska nowy tłum i nowy, jeszcze potężniejszy wywołał zamęt, zgiełk i ścisk.
Byli to ludzie — zapewne studenci, idący na czele bandy zbuntowanych żołnierzy i wypuszczonych z więzienia na Moa kryminalistów, kulisów i różnych mętów. Uzbrojeni w kije, kastety i rewolwery wbili się ostrym klinem w zwartą masę ludzką, rozpłatali