Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/354

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i oniemiałe ze strachu, poczęło się miotać, szukając drogi ucieczki. Tupot nóg, ryk, jęki, płacz, wycie, niby odgłos rozszalałej na morzu wichury, zagłuszył cały chaos dźwięków tej ponurej nocy. Bez kierunku, tracąc przytomność, tłum pędził w różne strony, przegradzając drogę i tworząc zatory z powalonych ludzi i przewróconych kiosków ulicznych. Walczono na pięści, torując sobie drogę w stłoczonej ciżbie. Ktoś strzelił kilka razy z rewolweru. Ktoś wył cienkim, zduszonym głosem...
Wagin obejrzał się i spojrzał na Ludmiłę. Miała taką bladą twarz i ogromne oczy, jakie widział w swoich marzeniach o niej w Fuczou. Patrzyła w surowe oczy Sergjusza i w jego zaciętą twarz z ufnością i prawie spokojem, trzymając matkę pod ramię.
— Spróbujmy!... — krzyknął Wagin i wdarł się w tłum, pociągając za sobą Ludmiłę.
Musiał skorzystać z tego, że nie grozi im salwa z poza rogu i razem z tłumem mogli dotrzeć wreszcie do biura kompradora. Ruszył naprzód, lewem ramieniem, niby lemieszem, roztrącając i odrzucając popychających się ludzi i co chwila oglądając się, aby nie odcięto go od Ludmiły, której kurczowo trzymała się matka. Na zbiegu trzech ulic do potoku ludzkiego wdzierać się poczęły inne — bezładne i oszalałe. Skłębiło się tam wszystko i zwarło, zatrzymawszy się nagle. Niby prąd rzeki, napotkawszy wał lodowy, staje nagle i wzbiera, aby przełamać go i unieść w swych wirach lub wyplusnąć ponad jego zwór, tak stłoczył się burzliwie mknący potok ludzki i parł przed siebie w różnych naraz kierunkach.
Wagin zdążył wbiec na stopnie, prowadzące do