Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/353

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przez nie zaniepokojeni mieszkańcy. Na chodniki wysypywać zaczęli ludzie i skupiać się w gromady. Rozlegały się trwożne okrzyki. Biegli policjanci i, tłukąc pałkami, usiłowali rozproszyć tłum. Wzbierał jednak, jak przypływ morski, wchłonął w siebie beznadziejnie szamocące się patrole i przegrodził ulicę, w bezruchu zapatrzony w jedną stronę.
Wagin wybiegł z poza rogu i rozejrzał się.
Szanchaj płonął.
Czerwone płachty miotały się w różnych częściach miasta. Szkarłatna poświata wsiąkała w mrok nocny, aż wszystko stanęło niby we krwi — stokroć bardziej ponure w tej chwili i groźne, przerażająco złowrogie. Ożywiła się nagle kanonada w kierunku Bundu i salwy od strony Creeku; buchały strzały armatnie koło stacji kolejowej. Nad Czapei rwały się pociski i szalał ogień. Głuchy i trwożny pomruk przebiegł po tłumie. Niby jakieś cienkie ostrza przeszywały go zgrzytliwe, drażniące krzyki kobiet. W tej chwili zrywającej się już paniki, z hukiem wyleciał w powietrze oszklony dach „Wielkiego Świata“ a wnet potem płomień smagnął czerwoną poświatę, drgającą nad miastem, i odłamkami szkła zasypał ulicę i gromadzący się tłum. Jakgdyby odpowiadając wybuchowi, ze świstem i skowytem wygięły się i rozwarły, niby od dołu potężną pchnięte siłą, blachy na dachu dwupiętrowego domu narożnego, a we wszystkich oknach jego naraz miotać się począł ogień. Z żałosnym brzękiem pękały szyby i czerwone języki płomieni lizać poczęły mur i syczeć złośliwie. Coraz to nowe setki i tysiące przerażonych ludzi wylęgały na ulicę, a, gdy buchnął płomień z wyższych piętr gmachu Lloydu, wszystko, co stało, skamieniałe