Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/352

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

owoce, strząśnięte z drzewa, pospadały chłopaki, uderzając się głucho o chodnik. Jeden tylko z nich czołgał się jeszcze na boku, usiłując wstać, lecz osunął się nagle i znieruchomiał.
Placyk opustoszał wkrótce. Czerniały na nim tylko kałuże krwi i ciała zabitych. Mętnie połyskiwały lufy porzuconych karabinów. Tam i sam poruszali się jeszcze ranni. Czasem jęk się rozległ, rzężenie i głośny zgrzyt zębów. Francuski patrol, wysłany na rozproszenie napastników, szybko wycofał się do gmachu policji. Gdzieś daleko przebrzmiał przeciągły sygnał pędzącego ambulansu. Przez wyloty ulic coraz częściej wdzierały się snopy światła reflektorów.
Waginowi zdawało się, że odgłosy salw dobiegają teraz ze wszystkich stron. Tak też było istotnie. Japończycy na Bundzie przeszli do ataku, odpierając Chińczyków ku stacji kolejowej, gdzie znów wojska chińskie osadziły na miejscu tłumy kulisów portowych, zdziesiątkowały je ogniem kulomiotów i poszarpały pociskami. Oddział Hindusów bronił posesji angielskiej przed napierającymi od gazowni robotnikami, walczącymi pod czerwonym sztandarem.
Wagin obawiał się teraz zbliżyć do gmachu francuskiej policji, gdyż, wyszedłszy z ciemnej ulicy, mogli byli być powitani ogniem warty. Przekradali się więc bocznemi ulicami — długo czając się na każdem skrzyżowaniu.
Doszli wreszcie do Nanking Road w chwili, gdy z rykiem klaksonów i trąbieniem przemknęły w szalonym pędzie wozy straży ogniowej. Otwierały się okna ciemnych domów i wyglądali