Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/349

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W ciemności, gdyż tej nocy przerwano prąd i zamknięto przewody gazowe, nie dostrzegł najmniejszego ruchu; słyszał chwilami poświst kul i ciche ich klaśnięcia, gdy uderzały w ścianę domu lub pnie drzew; zrozumiał, że nadlatują tu od wschodniej strony międzynarodowego Szanchaju. Innych dźwięków nie pochwytywał jego niezwykle teraz zaostrzony słuch. Nie dobiegł go zgrzyt zawadzającego o mur bagnetu, ani głuche uderzenie kolby o chodnik lub odgłosy cichej rozmowy żołnierskiej. Wpobliżu bramy patrolu nie wystawiono — był już prawie pewien tego. Przywołał do siebie wszystkich i, nauczywszy ich, jak należy posuwać się pod murem i przebiegać chyłkiem ulice, posłał naprzód Jun-cho-sana a w pewnych odstępach — kobiety jego i służącą.
Gdy zacichły ich kroki, przeżegnał się pobożnie i w ciemności poszukał ręki Ludmiły. Ścisnąwszy ją mocno, szepnął:
— Idźmy!... Najpierw ja...
Zasłaniając sobą postępującą za nim Ludmiłę, za którą sunęła pani Somowa, skradali się bez szmeru.
Mur skończył się, skręcając ku północnej bramie.
Sergjusz stanął tu za narożnikiem i nadsłuchiwał.
Dychawicznie chrząkał tam kulomiot, to znów milknął. Od czasu do czasu padały strzały i rozlegały się chrapliwe okrzyki chińskich policjantów, czy żołnierzy. Na wschodniej stronie, zapewne, już na przeciwległym brzegu rzeki, niby ostrza brzytw sunęły pomiędzy domami i oświetlały nagle wyloty ulic dwie smugi reflektorów, pełgały na niebie czerwone błyski i toczyły się brutalne poryki armat. W huku ich ginęły salwy karabinowe i zrywające się