w różnych naraz miejscach trajkotanie kulomiotów — bliżej i dalej.
Sergjusz musiał przeprowadzić swoje towarzyszki przez szeroką „Aleję dwuch republik“. Czołgał się na kolanach obok Ludmiły, zasłaniając ją od najniebezpieczniejszej strony, a potem powrócił po panią Somową. Miał surową, skupioną twarz i mocno zwarte szczęki. Oczy patrzyły drapieżnie i spostrzegały wszystko w mroku.
Przedostawszy się przez szeroką aleję, wąskiemi uliczkami zdążali w stronę biura policji francuskiej, gdzie Sergjusz zamierzał prosić o przytułek. Wyszli na nieduży placyk, zabudowany prywatnemi willami i długim gmachem szkoły misyjnej. Pośrodku widniał nieduży skwer z jakimś pomnikiem, ogrodzony żelaznemi sztachetami; wzdłuż chodników rosły drzewa. Okna domów ciemne były, jakgdyby mieszkańcy porzucili swoje siedziby.
Ledwie weszli na placyk, ciszę, panującą w tej dzielnicy, rozdarły ogłuszające wybuchy granatów ręcznych, zamiotały się echa bezładnej strzelaniny, zwichrzyła się wrzawa setek głosów, rozedrgała się trąbka i — po chwili, jakgdyby coś runęło i rozbiło się na tysiące kawałków, gruchnęła salwa, której odgłosy pokryło po chwili częstotliwe, zdyszane kucie kulomiotu.
Wagin w jednej chwili postawił Ludmiłę i panią Somową za podmurowaniem małej werandki przed wejściem do willi, sam zaś przyskoczył do drzwi i zadzwonił. Słyszał wyraźnie czyjeś ciche, skradające się stąpania i strwożone szepty, lecz nikt nie wszedł do sieni i nie otworzył drzwi.
Zgiełk i strzelanina wzmagały się z każdą chwilą.
Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/350
Wygląd
Ta strona została przepisana.