Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/347

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gdzie mamy uciekać?... Wszędzie wojsko i kulomioty... Śmierć!... Giniemy!...
Pomogli mu wydostać się z dołu. Wymachując rękami i krzycząc, popędził dalej. Z dołu ulicy gruchnęła salwa, po niej — jeszcze jedna i, zaturkotawszy rytmicznie, odezwał się karabin maszynowy lecz urwał nagle. Wagin widział, jak kilku Chińczyków bez krzyku zwinęło się na miejscu, niby przecięte nożem robaki; inni — potykali się, zasłaniali sobie głowy rękami, ale biegli i biegli. Ten i ów usiadł nagle, dłonią starał się zatrzymać krew, uchodzącą z rany, ale znikał wszakże wkrótce pod nogami tłumu. Młoda kobieta z dzieckiem na grzbiecie, plącząc się w opadającej spódnicy, krzyknęła piskliwie, ni to przedrzeźniając kogoś, i zaczęła bezmyślnie kręcić głową, a z każdym jej obrotem twarz stawała się coraz czerwieńsza od gęstych strug i sopli krwi. Padła wreszcie i jęła zginać i prężyć nogi. Z koszyka, umocowanego na jej grzbiecie, wysunęło się nieruchome już ciałko martwego dziecka z strzaskaną czaszką. Wściekły z przerażenia, biały pies ciskał się w tłumie i skakał ludziom do gardła. Nad miastem coraz bardziej rozjaśniała się i potężniała łuna. Na jej drgającem tle miotało się stadko gołębi, to zniżając lot, to wzbijając się wysoko, aż ukośnym lotem wpadły w strzelający do góry słup ognia i iskier nad płonącym jaomyniem.
Wagin milczał, marszcząc czoło. Drżący Chińczyk czepiał się jego ramienia i bełkotał:
— Panie... panie...
— Chodź! — mruknął do niego Sergjusz, patrząc przed siebie twardym, zimnym wzrokiem.
Powrócili do piwnicy. Krótko trwała narada.