Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/346

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ludzie krzyczą, że Czapei pali się... że Japończycy i policja przeszła do ataku!... — bełkotał, dygocąc ze strachu, stary Chińczyk, dotykając ramienia Wagina.
Sergjusz ostatecznie uprzytomnił sobie, co się dzieje w miejscu, gdzie się znalazł, by ratować kochaną istotę. Obejrzał wszystko dokładnie — ściany i sklepienie piwnicy, drewniane schodki, prowadzące do niej, i blade twarze przerażonych ludzi. W oczach ich odczytał pierwsze znaki obłędnego strachu i nagle wybuchnął głośnym, beztroskim śmiechem.
— Spokój! Więcej spokoju! — zawołał. — Nic tu nam nie grozi... tymczasem... Poczekajcie, zaraz dowiemy się, co się dzieje w mieście i dlaczego ci ludzie poszaleli?...
Pociągnął za sobą Jun-cho-sana i począł odsuwać rygle. Po chwili stali w sieni domu i przyglądali się pędzącym naoślep ludziom. Biegli kulisi, ciągnąc karabiny za lufy, przerażone kobiety, wlokąc ze sobą dzieci, i potok innych ludzi tego mrowiska. Wykrzywione szałem strachu twarze, nieprzytomne oczy, a wszystkie — czerwone w blasku płonących domów, coraz bardzej obłędne w wirze ryku, wycia, wybuchów pocisków, rzygających białym płomieniem i ulewą żelaza. Jeden z przebiegających Chińczyków wpadł do leju przed domem Jun-cho-sana i nie mógł się wygramolić. Korzystając z tego, poczęli wypytywać go. Chińczyk bełkotał i płakał:
— Nasi wyłamali północną bramę, aby iść z pomocą tym, co zdobywają japońską dzielnicę!... Policja i żołnierze spotkali ich ogniem z karabinów maszynowych... Japończycy zrzucili z samolotu oznajmienie, żebyśmy uchodzili z Czapei... postanowili ją spalić...