Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/345

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przepuściwszy Wagina, długo i starannie zasuwał pokrywę i ryglował ją żelazną sztabą.
Weszli do ciemnej, niskiej i długiej izby o grubem sklepieniu. Wagin, nic nie widząc w mroku, bo zasłaniał sobą nikłe światełko latarki, szedł wprost przed siebie, wyciągając ręce i powtarzając nieprzytomnie:
— Jestem... jestem...
Poczuł, że dotknął dłoni Ludmiły i że nadeszła chwila straszliwego niemal w swej potędze przeniknięcia dusz i serc zrozumieniem bezkresnem, które w postanowienia przeistacza męczące wahania, a najgłębsze tajemnice rozświetla do dna. Żadne słowo nie padło z ich ust w tej chwili splotu serc i dusz, stopionych w jeden świat. Poza nim nic już nie istniało, bo było w tem świtanie dopełnienia i wieczności. Wagin nie słyszał nawet przeraźliwych krzyków żony i córek Jun-cho-sana, płaczu starej służącej i skarg kupca; nie doszły go ponure wycia i tupot pędzących ulicą ludzi, wybuchy pocisków, raz po raz targające powietrzem, odgłosy salw karabinowych... Wszakże w pewnym momencie coś zmusiło go puścić dłonie Ludmiły. Przez chwil kilka powracał do rzeczywistości. Znalazł wreszcie równowagę i, niby człowiek, od wielkiej jasności przechodzący do mroku, zaczął rozglądać się dokoła, to szeroko otwierając, to mrużąc oczy. Słuch jego pochwycił odgłosy, wrywające się z ulicy, okrzyki przerażenia i lament — w piwnicy. Spostrzegł latarkę. Unosząc ją nad głową, poświecił sobie, rozglądając stłoczone w kącie postacie. Z uśmiechem szczęścia na twarzy począł całować po rękach Ludmiłę i panią Somową; ściskał dłoń Jun-cho-sana i kiwał głową żonie jego i córkom.