Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/344

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sieni i drugie — do pokoju Ludmiły... Domek był pusty i zapewne niedawno porzucony, bo na stole stał półmisek z kotletami i bułka z sterczącym w niej nożem, którym nie zdążono jej przekrajać. W swoim dawnym pokoju, gdzie po jego odjeździe tyle udręki wycierpiał biedak Miczurin, i w kuchni nikogo nie znalazł. W sieni, na podłodze leżał zgubiony przez kogoś żółty szalik.
Wagin wypadł na dziedziniec i, wbiegłszy do kantoru, zasypanego ryżem i mąką, gdyż tu odłamki pocisku poszarpały wory i zdruzgotały skrzynie, stojące na półkach, począł krzyczeć rozpaczliwym głosem:
— Jun-cho-san! Jun-cho-san!
Drewniana pokrywa nad luką, prowadząca do piwnic, uniosła się zlekka. Błysnęły przez szparę czyjeś wystraszone oczy. Po chwili deska odsunęła się nabok i z czarnego otworu wyjrzała głowa kupca.
— Ach... ach!... — jęknął, — myślałem, że Japończycy już przyszli, czy...
— Gdzie są... one?! — krzyknął nieswoim, przeraźliwie wysokim głosem Sergjusz, wpijając mu palce w ramię.
Jun-cho-san kiwnął głową i, nie rozumiejąc, dlaczego to robi, krzyczał jeszcze głośniej i przeraźliwiej:
— Są... są... tu, z całą moją rodziną... Są... są!
Wagin nagle poczuł słabość i oparł się o półki z towarami. Chińczyk zniknął w mroku piwnicy, lecz po chwili jednak znowu wytknął głowę i, świecąc latarką, bełkotał:
— Ostrożnie... stopnie... strome schodki...