Przejdź do zawartości

Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/341

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wypadków przygnębiało ludzi. Zapalały się jedna po drugiej gwiazdy, a, gdy niebo sczerniało i stało się jakgdyby bliższem — miljony ich zamigotały na jego sklepieniu. Wagin słyszał tylko ujadanie psa na dziedzińcu pobliskiego domu i ciche, charczące głosy siedzących pod bramą strzelców anamickich. Zdaleka dobiegł przeciągły gwizdek policyjny. Odpowiedziały mu w kilku miejscach psy, ale wszystkie te dźwięki utonęły bez śladu w ciężkiej, zatajonej ciszy.
— Parbleu, nie podoba mi się ten spokój! — mruknął do Sergjusza oficer, rzucając na jezdnię niedopałek papierosa. — Nie wróży to nic dobrego. Trzecia noc bez snu — mamy już dość tej przyjemności! Dla obrony kilku kupców japońskich i setki „gejsz“ uganiaj się tu, człowiecze, po Szanchaju!
W tej samej chwili wstrząsnął powietrzem ogłuszający wybuch. Czerwony słup ognia strzelił wysoko i oświetlił północno-zachodnią połać nieba.
— Zapewne wysadzono zbiornik w gazowni... — szepnął oficer, lecz urwał, bo z różnych stron rozległa się bezładna strzelanina i dobiegło głuche wycie tłumu.
Porucznik wstał, lecz nagle potknął się i runął na ziemię. Wagin słyszał uderzenie kuli o kamień i spostrzegł krwawe pasemko, spływające z policzka oficera. Podbiegł sierżant i, zajrzawszy w oczy dowódcy, krzyknął coś do żołnierzy. Dwóch z nich podniosło oficera i oddziałek zaczął wycofywać się ku koszarom policji francuskiej.
Wagin pozostał sam. Wcisnąwszy się głębiej w ciemną wnękę drzwi, nadsłuchiwał. Ze wszystkich stron dobiegały go już odgłosy bitwy. Ponad zgiełk