Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/342

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

strzałów, wycia, przeraźliwych krzyków wybijało się grzechotanie salw regularnych, jazgot i złośliwy skrzek karabinów maszynowych.
I nagle — krótkie, a silne pełgnięcie na czarnem niebie, brutalny ryk działa, po chwili inny — jazgot pękającego szrapnela nad Czapei, w mroku — ostropromienna gwiazda ognista i biało-żółty obłok — gęsty i prawie nieruchomy.
Jacyś ludzie wybiegać zaczęli na ulicę. Oglądali się i naradzali, aż popędzili w stronę miasta. Po nich przemykały się mniejsze i większe grupy uzbrojonych ludzi. Tupot ich nóg i zdyszany pogwar ginął w trzasku strzałów i w wybuchach pocisków, padających gdzieś niedaleko, zapewne, bo nozdrza Sergjusza pochwytywały już zapach gazów i prochu. Z przeciągłym świstem szyły powietrze kule. Wreszcie cały zgiełk i chaos tych odgłosów skupił się w północnej wschodniej dzielnicy i tylko nad Czapei raz po raz pękały pociski. Z poza dachów niewysokich zabudowań wybił się płomień i machnął czerwonemi płachtami. Wagin przypomniał sobie podobny obraz, widziany w nocy, gdy spalono w cegielni chorych na dżumę...
— Spalił się wówczas i ten chłopak, którego półnaga, stara wiedźma nie chciała oddać policji!... — mignęła mu nagle myśl pełna nagle uświadomionego przerażenia, gdyż stanęła przed jego oczami blada twarz Ludmiły i jej głębokie, wylękłe oczy.
— Tam wybuchają pociski i płoną domy! — zawyła rozpacz w jego duszy.
Wytknął głowę z poza framugi i obejrzał się na wszystkie strony. W całej dzielnicy, przylegającej do francuskiej koncesji, panowała cisza. Wyszedł