Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/340

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i pola ku drogom, prowadzącym do pagody Lunghwa i do podmiejskiego letniska Szio-Fa-Jun, skąd labiryntem glinianek i karjerów okrążały miasto i zatrzymywały się w wyznaczonych im miejscach.
Wagin, idąc wąskiemi zaułkami i małemi placykami, kilka razy spostrzegał wyglądające z suteryn głowy Chińczyków, nieruchomym wzrokiem oglądających go. Zatrzymał go wreszcie patrol francuski wpobliżu cmentarza. Młody oficer, przyjemnie zdziwiony doskonałą francuzczyzną Sergjusza, wylegitymowawszy go z całą uprzejmością, radził, aby nie szedł dalej, gdyż ludzie jego dojrzeli uzbrojonych Chińczyków na dachu jednego z domów.
— Nie jestem pewny, czy są to buntownicy, czy może mieszkańcy domu przygotowują się do odparcia napadu bandytów, gdyż wczoraj bractwo to w paru miejscach pohulalo po swojemu! — mówił, częstując Wagina papierosem i wyjmując z kieszeni frencza srebrną zapalniczkę.
Wagin, w obawie wzbudzenia podejrzeń oficera, musiał zgodzić się i, podziękowawszy porucznikowi za dobrą radę, przysiadł się do niego na stopniach domu.
Słońce dawno już zgasło na zachodzie. Przepłynęły nad miastem ostatnie mewy, nawołując się cicho i odlatując na łachy nadbrzeżne lub na czerwone boje, gdzie spędzały krótką noc wiosenną. Mrok gęstniał z każdą chwilą i wypełniał wąskie szczeliny ulic. W oknach domów nie rozbłysło najsłabsze choćby światełko. Milczenie panowało wszędzie — tak bardzo niezwykłe dla zgiełkliwego Szanchaju, że aż mimowolny strach zakradać się począł do serca, a oczekiwanie nieuniknionych i ważnych