Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/339

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kach. Tu od dwóch już dni rozdano broń i uformowano oddziały. Reszta — dziesiątki tysięcy nędzarzy, głodomorów, żebraków, bezrobotnych kulisów, ukrywających się przed policją zbrodniarzy, zbroiło się i łączyło w bandy na własną rękę. Chwytano gorączkowo, co się dało. Noże, siekiery, stare halabardy i włócznie, złożone niegdyś w pagodach, zardzewiałe falkonety i karabiny, przechowywane potajemnie od wojny chińsko-japońskiej, i bardziej nowe, zdobyte podczas ostatniej rewolucji, najczęściej jednak — mocny kij sękaty, uwiązany do rzemienia kawał żelaza, lub nawet podręczny, wygodny do zaciśnięcia w garści kamień.
Niezliczone tłumy, rozwrzeszczane, podniecone, ruchliwe i złe czekały niecierpliwie na sygnał. Nikt nie wiedział, kto go poda i skąd; rozumiano tylko, że ma to nastąpić w nocy, gdy zmrok zawadzać będzie krwawej robocie kulomiotów i dział.
Czujni i ostrożni Japończycy, zgromadzeni w swojej koncesji nad Whangpu, gdzie do rzeki wpada brudny Suczou-Creek, i strzeżeni przez gęste posterunki milicji i żołnierzy, nie mogli jednak przeszkodzić niewidzialnym napastnikom zbliżyć się od strony posesji niemieckiego konsulatu i Seward Road i tu się zaczaić w szerokim tunelu kanalizacyjnym.
Patrole chińskie i angielskie strzegły północnej i wschodniej bram Czapei, nikogo nie wypuszczając z niej i nie wpuszczając do chińskiego miasta.
Francuscy strzelcy-Anamici leniwie i niechętnie ochraniali zachodnią bramę.
Zapomniano natomiast zupełnie o bramie południowej, przez którą raz po raz wymykały się liczne gromady Chińczyków, biegły przez ogrody