Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Długo siedział na ławce, nie czując zimnego deszczu i nie spostrzegając, że zapaliły się już latarnie uliczne. Wreszcie wstał i ociężałym krokiem powlókł się ku domowi. Jakaś myśl nie dawała mu spokoju. Z trudem przyłapał siebie na tem, że powtarza wkółko:
— Trzeba podziękować konsulowi! Trzeba podziękować konsulowi!
Taka drobna, nieważna w tej chwili myśl zastanowiła go. Dlaczego zjawiła się tak nagle i tak uporczywie domagała się wykonania? Nie mógł jednak tego sobie objaśnić. Resztę wieczora i noc spędził w domu. Miotając się po pokoju, to znów siadając na fotelu, borykał się ze sprzecznemi uczuciami. Męczeńska była ta noc rozpaczliwej rezygnacji z własnego szczęścia i gorączkowego obmyślania planu niezmiernie teraz trudnego życia. Będzie ono żądało od niego ciągłego ukrywania swego uczucia, walki o każde słowo i spojrzenie, udawania spokoju i przyjaźni w chwili, gdy będzie miał w sercu tęsknotę i burzę, a każdą kroplą krwi oczekiwać będzie cudu, widomego znaku przyjęcia ofiary i zwolnienia obojga od okrutnej przysięgi. Wmawiał w siebie, że im głębiej sięgać będzie pragnienie ofiary, im pełniejszem i istotniejszem stanie się jej dokonanie, — tem prędzej zawita dzień cudu, tem wyraźniej ujrzą oboje jakiś znak nieomylny, posłyszą radosną nowinę, że nic już nie rozdziela dusz ich i serc. Walka i męka Wagina ustały z pierwszym brzaskiem. Westchnął i ze zrywającą się w nim siłą wiary szepnął do siebie:
— Niech minie życie w cierpieniu i tęsknocie, tem mocniejszej i jaśniejszej dostąpimy miłości