Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

śli, jakie to byłoby straszne!... — szeptała z przerażeniem i tęsknotą.
Wagin powtórzył przez zaciśnięte zęby:
— Byłoby to straszne...
Wypowiedział te słowa, nie słysząc ich brzmienia. Ktoś inny, żyjący w duszy człowieczej, rzucił je i czekał, co uczyni Wagin. Tymczasem w nim zachodziły gwałtowne przemiany — być może, głębsze i mocarniejsze niż te, które popchnęły Miczurina do pokoju Carlinga, a potem cisnęły go pod koła autobusu. Błyskawicznie szybko przekształcały się uczucia jego, myśli, zamiary i marzenia; ni to mgła nad krzakami, gdzieś wsiąkła tęsknota tylu tygodni; ni to kurzawa, co ją wicher zmiata i rozprasza, opadła dręcząca obawa. Pozostało coś wielkiego i jasnego, czego nawet ogarnąć i zgłębić nie potrafiłby, ale owa istota, czy duch, żyjący niewidzialnie w głębi ciała człowieczego, podszepnął mu słowa jedyne — zrozumiale, jak najprostsza prawda:
— Przysięgam przyjaźń cichą i wierną do grobu! Wytrwam w niej... wytrwam, bo wiem, że szczęście osiągniemy w innem życiu i pójdziemy razem w nieskończoność wieków... — powiedział Wagin głosem spokojnym i twardym.
— Bóg wynagrodzi pana za tę przysięgę! — szepnęła Ludmiła.
— Bóg wynagrodzi... — powtórzył z wiarą i wstał.
Wygląd jego, ruchy, głos i spojrzenie zmieniły się nagle. Ludmiła ze zdumieniem podniosła na niego oczy. Stał przed nią dawny Sergjusz Wagin — Wagin z ostatnich dni choroby Romana, Wagin, krzątający się koło pogrzebu, Wagin w czasie przeprowadzki z zagrożonej Czapei i wreszcie — spokojny, wesoły,