Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/253

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Miczurina już niema na świecie i Abram nie żyje... — szepnął głośno i westchnął.
Powlókł się dalej coraz bardziej smutny i ponury.
Skład Jun-cho-sana... Wszedł do kantoru.
— Starsza pani była tu wczoraj, — mówił kupiec, zginając się w ukłonach, — zapłaciła za mieszkanie... Taka uczciwa pani! Opowiadała nam, że panienka prędko już będzie zdrowa i że wkrótce wyjadą na dwa miesiące do Szaohing, na kurację...
Wagin więcej o nic nie pytał Jun-cho-sana. Zmuszony był jednak wypić u niego filiżankę herbaty i wysłuchać skarg na ciężkie i niepewne czasy. Wreszcie zwolnił się i, niemal biegnąc, zdążał ku północnej bramie. Wsiadłszy do taksówki, pojechał do szpitala. W poczekalni, gdzie tego dnia pełno było ludzi, rozmówił się z panią Somową.
— Niech pan tu zaczeka na mnie, — powiedziała. — Muszę sprzątnąć trochę w pokoju. Bardzo to dziwne, ale Ludmiła dziś rano już wiedziała, że pan przyjdzie...
— Czy pani mówiła jej... o mnie! — przejmującym głosem zadał pytanie.
— Mówiłam, że pan po kilka razy dziennie dowiadywał się o jej zdrowie i że pan znowu wyjechał.
— I więcej nic?
— Resztę powie jej pan sam, — odpowiedziała i wyszła, kryjąc przed nim nagle zasmuconą twarz.
Minęło kilka minut zanim do poczekalni zajrzała sanitarjuszka i skinęła na niego. Stanąwszy przy drzwiach pokoju, Wagin drżącą ręką nacisnął klamkę i jednocześnie z rozpaczliwą siłą zwarł szczęki. Obawiał się, że będzie krzyczał, czy też wybuchnie płaczem.