Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Plen poruszył się wkrótce i uniósł obrzękłe powieki. Zapewne poznał obydwu, bo szepnął:
— Nie dręczcie mnie więcej... chcę spać...
Z pomocą Wagina przewrócił się na bok i usnął. So-Hai trząsł głową i, szczerząc rzadkie, żółte zęby, charkotał półgłosem:
— Chcę spać! Tak właśnie przez cały tydzień powtarzał lichwiarz Bao-Kun aż wczoraj wieczorem, leżąc na tamtej... tam pryczy coś krzyknął i... po północy wywieźliśmy go na wózku, przykrytego gaoljanem do glinianki za murami... Dym siedmiu snów i siedmiu marzeń robi swoje... chi-chi-chi... swego nie popuści... zbierze — chi-chi-chi... — swoje żniwo!...
Machnął ręką i usiadł na stołku, na którym przez trzydzieści pięć lat spędzał noce, podając truciznę, cucąc zemdlonych i pokryjomu wywożąc zmarłych gości za mury miasta, gdzie błąkały się zgraje głodnych psów.
Wagin, zgnębiony ostatecznie, wyszedł z palarni. Idąc ulicą Fu-Tien-Koo, zatrzymał się przed jeszcze bardziej w jesiennej szarudze ponurą i ohydną ruderą „Gospody 4-ch stron świata“. W pamięci jego przesuwały się przeżyte już wypadki, związane z Miczurinem. Przymknął oczy i, nie zwracając uwagi na deszcz i przechodniów, zdjął kapelusz. Modlił się za duszę przyjaciela i wołał bezdźwięcznie, przysięgał namiętnie, że na sumieniu swojem nie ma plamy zdrady lub podstępu. Oprzytomniał, z niezwykłą ostrością uświadomiwszy sobie, że stoi, być może, na tem miejscu, skąd stary Chackeles obserwował „Gospodę 4-ch stron świata“, w której szpiega miała spotkać śmierć.