Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

biegła się aż do krańców horyzontu szaro-żółta pustynia oceanu. Niby siwe grzywy lub zakrzywione kły nieznanych potworów morskich, ciskały się i pędziły pienne bałwany, smagane przez silną bryzę. Na północnej stronie kłębiły się granatowe chmury — posępne i tajemnicze. Wagin nie mógł się uspokoić. Dręczył się, jak potępieniec. Nie mógł nawet myśleć o Ludmile, gdyż zaledwie odtwarzał w wyobraźni jej postać, natychmiast dokoła kotłować się poczynały jakieś nieznane twarze, machały rozpaczliwie ręce, biegły jakgdyby oderwane od tułowia nogi, dochodziły go niejasne krzyki, jęki, ryk nieznanych sygnałów, jazgot żelaza i łomot bijących młotów. Potem wyłaniała się blada, nieprzytomna i straszna, jak oblicze zmory, twarz Miczurina. Z jego otwartych, nieruchomych oczu płynęły łzy... Majaczyła siwa głowa pani Somowej i sylwetka przygarbionego Plena, ale Ludmiły ujrzeć już więcej nie mógł i próżno szukał jej w natłoku postaci, w zamęcie i zgiełku zjaw.
— Co się z nią dzieje? — rzęził Wagin, nie znajdując odpowiedzi na męczące go i nieodstępne pytanie.
W takiej udręce wylądował wreszcie na Wusungu. Na wieży kapitanatu portowego zegar wskazywał godzinę ósmą. Załatwiwszy niezbędne formalności w sali komory celnej, wsiadł do taksówki i kazał się wieźć do Czapei. Jun-cho-san opowiedział mu, że od trzech tygodni już domek pani Somowej stoi zamknięty. Nic poza tem nie mógł mu powiedzieć poczciwy kupiec. Trząsł tylko brodą i wzdychał głośno, rozkładając ręce bezradnie. Wagin, nie pożegnawszy nawet strapionego Chińczyka, natychmiast