Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szego zaraz dnia, w którym zarzuci kotwicę swojej „Czangszy“ na Wuangpu.
Sergjusz odetchnął z ulgą. Po raz pierwszy od kilku dni uczuł się spokojniejszym i weselszym. Nazajutrz razem z Chaj-Czinem nową szosą ruszyli samochodem na południe. W prowincji Anhui, jak i w jej stolicy — Nankingu, panował wszędzie niezamącony spokój. Wieśniacy, nie spiesząc się, rydlami przekopywali ścierniska, oczyszczali i pogłębiali sieć kanalików na drobnych kwadracikach pól ryżowych, sprzątali sterty słomy, zbierali szkodliwe poczwarki, gnieżdżące się w glebie, rozrzucali nawóz pieczołowicie, uporczywie, miłośnie oddając się uprawie roli, jakgdyby nad olbrzymią przestrzenią państwa zawisnął na białych skrzydłach „Tao“ przedwieczny genjusz, błogosławiący cnotom, potępiający wojnę i pogardzający bogactwem.
Chińscy rolnicy nie chcieli myśleć o wichurze, szalejącej nad krajem, a nawet zapominali o niej natychmiast, gdy mijała, pozostawiając rumowiska, zgliszcza i trupy. Drobni kupcy po małych miasteczkach, oddani w opiekę „Tsai-Szinowi“, niebiańskiemu opiekunowi ludzi handlujących — robili zwykłe interesy; studenci i uczeni, ufni w pomoc bóstwa „Wan-Czanga“, ducha literatury, — ślęczeli nad księgami, nawet tysiączne rzesze żebraków — tych, co to dokładnie wiedzą, co się dzieje pomiędzy rzeką Pereł na południu, a „Zieloną Zagrodą“ na pograniczu północnem, nawet ci włóczęgowie spali spokojnie w rowach przydrożnych i pod ścianami pagód, gdzie rozpościerał nad nimi ramiona dobrotliwy, chudy jak kościotrup, przykryty łachmanami i liśćmi „fajunia“ — „Koel“ — beztroski, skory do błazeńskich