Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wybryków bożek ludzi, którzy, jako ptaki niebieskie, nie orali i nie siali, a przecież wszechmogący „Ju Hoang-Szang-Ti“ żywił ich i rzucał okruchy radości. W spokoju niezmąconym, powolnie, nie zaglądając do otchłani zaświatów, a nawet najbliższej przyszłości, ludność prowincji, dumna, że do jej naczelnego grodu ponownie przeniesiono stolicę państwa, pracowała sumiennie i wytrwale, zamykając oczy i uszy na to, iż szosą maszerowały kolumny wojsk, dudniły baterje i szczękały kopyta jazdy. Nie chcieli ci pracowici, łaknący pokoju ludzie myśleć o tem, że rozhulał się i rozpanoszył po świecie wyzwolony z pęt zdrowego rozsądku i czci dla cnót ludzkich, drapieżny, chciwy krwi i łupu „Kwan-Ti“ — groźny bóg wojny i zniszczenia.
Jednakże nazajutrz, gdy wczesnym rankiem samochód pozostawił za sobą spokojną prowincję i wjechał do Kiangsi, Wagin zdumiał się, spostrzegłszy nagłą zmianę. Szosą i bocznemi drogami ciągnęły całe tłumy Chińczyków, uchodzących przed jakąś groźną klęską. Szli wieśniacy, unosząc ze sobą ubogi swój dobytek i dźwigając na noszach niedołężnych czy chorych rodziców; jechali na arbach kupcy, wywożąc najdroższe towary; konno i w powozach umykali zamożniejsi rolnicy i dzierżawcy gruntów; kulisi nieśli w lektykach lub wieźli w małych wózkach dwukołowych urzędników swojej prowincji; czasami przemknął samochód z jakimś dostojnikiem, a przez pola, naprzełaj, nawykli do takich wędrówek, wlekli się żebracy, niewiadomo dlaczego porzucający zagrożone miasta, gdzie, przecież, nic gorszego od codziennego życia nędzarzy spotkać ich nie mogło. Jednak brnęli po rozmiękłej roli, gdyż wszystkie drogi były