Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Musi przecież do czegoś dążyć, a jeżeli tak — to oddaje się marzeniom — być może — skromnym, łatwo dostępnym, lecz w każdym razie — marzeniom... A wtedy... czy on sam znalazł w nich to lub owe odbicie? Jakie? Kiedy? Przy jakich wreszcie okolicznościach po raz pierwszy pomyślała o nim w bezpośrednim związku z własnem życiem?
Przyłapał siebie znowu na nieścisłości w określeniu swego stosunku do Ludmiły. Posunął się nawet w dociekaniach uczuciowych o jeden krok naprzód i ustalił, że ilekroć myślą biegł do małego domku, w którym miał w tak krótkim czasie kilka doniosłych przeżyć, tyle razy powtarzał sobie, że nic go nie wiąże z tą dziwną dziewczyną, co przejrzała go z pierwszego rzutu oka. Uświadomił sobie, że podobne to było do obrony przed prawdą. Starał się odpędzić od siebie tę myśl i znowu, po raz tysiączny zaczynał łamać sobie głowę nad znaczeniem listu Plena. W pewnym momencie uprzytomnił sobie, że nie może wyobrazić sobie teraz Miczurina w całej jego okazałości; lejtenant odszedł na bardzo daleki plan i, niby przez mgłę tylko, mógł go dojrzeć Wagin. Zato w każdej chwili stawała przed jego oczami, jak żywa, Ludmiła. Zdawało mu się nawet, że widzi nowe zmarszczki, odbiegające od kącików mocno zaciśniętych i dziwnie bladych warg, ale zobaczyć oczu jej nie był w stanie, gdyż stale ukrywały się pod opuszczonemi powiekami.
Znowu zaciskał zimne palce i pytał natarczywie, nie wiedząc do kogo się zwraca w swej trosce:
— Co się z nią stało?... Boże!...
Wołanie to padło z ust Wagina po raz pierwszy. Wychowany przez matkę — Angielkę miał do religji