Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Do pokoju weszła pani Somowa, mówiąc:
— Kawa na stole...
Miczurin, wciąż jeszcze uśmiechnięty, odszedł od ściany i szczotką zaczął sobie otrzepywać ubranie.
Na tem jednak nie zatrzymały się wypadki w małym domku na Fu-Tien-Koo i nie skończyły się troski dawnego cerbera „Gospody 4-ch stron świata“. Bieg ich, sam tego nie podejrzewając, zmienił doktór Plen. Przywlókł się pewnego wieczora do Miczurina i bez przygotowania i oględnego wstępu, jak zawsze, powiedział to, z czem przychodził.
— Wczoraj, — zaczął słabym, leniwym głosem, co chwila przymykając znużone oczy, — nie spałem całą noc... Wypaliłem pięć fajek i — nic! Żadnego wrażenia! Gdy leżałem i, jak puhacz, wpatrywałem się w ciemność, miałem widzenie...
Lejtenant poruszył się niespokojnie i, nie przerywając przyjacielowi, słuchał.
— Tak, najprawdziwsze widzenie! Dziwne, doprawdy, dzieją się dokoła nas rzeczy, ale zrzadka tylko jesteśmy w stanie pochwycić coś — niecoś... Ujrzałem wczoraj Wierę — nie malutką jednak i zapłakaną, lecz taką, jaka była zapewne niegdyś — dziwnie uradowana i wesoła. Uśmiechała się do mnie i oczami dawała mi znaki, żebym szedł za nią... Nie wiem, jak się to stało, ale jestem przekonany, że poszedłem... Było to, bracie, dziwne uczucie... trochę straszne, ale... dziwne!... Wkrótce znalazłem się w jakiejś obszernej sali, czy może świątyni — tego zrozumieć nie mogłem... Widziałem tylko wyraźnie na tle czarnej ściany biały ołtarz...
Miczurin drgnął i pochylił głowę, wsłuchując się w słaby głos Plena.