Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Biały ołtarz, a przed nim stała kobieta... Ludmiła Somowa... Mówiła coś, czego nie mogłem słyszeć, bo coś mi przeszkadzało... Potem nastała ciemność... a z niej wynurzyliście się wy — jaśniejący i bardzo piękny... Po chwili znikliście mi z oczu... Nie widziałem was już więcej... Ciemność stawała się czerwoną, aż rozprysła się strugami krwi... Widziałem dużo krwi!
Plen wzdrygnął się i umilkł. Nie odzywał się też Miczurin. Siedział z opuszczoną głową i starał się zgłębić widzenie doktora. Wreszcie westchnął i szepnął:
— Częściowo ma to wszystko związek z memi przeżyciami, częściowo jest niezrozumiałe i, zdaje mi się, niemożliwe...
Doktór nic nie odpowiedział. Zgnębiony i słaby pożegnał niebawem przyjaciela i skierował się ku drzwiom, szurgając nogami. Na progu obejrzał się i powiedział jakgdyby z wyrzutem:
— I pocoście porzucili „Gospodę“?! Co do mnie — to za żadne skarby świata nie chciałbym umrzeć gdzieindziej niż w palarni Czeng-Si! Człowiek najczęściej przypadkowo znajdzie dla siebie prawdziwie bezpieczną przystań...
Drzwi zamknęły się za nim bez hałasu. Z dziedzińca dobiegł zgrzyt żwiru pod pantoflami Plena, skrzypienie zawiasów w furtce, a potem — tylko syczące tykanie zegara za ścianą.
W kilka dni po tej rozmowie, wracając z biura, Miczurin spostrzegł Chińczyka, nalepiającego na murach białe afisze o jakimś zawiłym ornamencie. Zatrzymał się i zaczął czytać. Nieznany mu „Komitet czcicieli Ducha“ i „Towarzystwo Przyjaciół Mistrza