Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bliskiego i zrozumiałego, który nagle stał się dlań strasznie obcym i dalekim. Nowy Miczurin, który, sam tego nie wiedząc, osiągnął szczyt miłości, opłakiwał innego, co umarł, nie zgłębiwszy jej treści i nie przeżywszy najwyższego uniesienia...
Oprzytomniał, posłyszawszy, że zegar za ścianą wydzwonił siedem razy. Obejrzał się i zdumienie odbiło się na jego twarzy. Za oknem mżył deszcz jesienny. Kulawy Chińczyk zamiatał podwórko. Jun-cho-san, drapiąc się w głowę, zdejmował kłódki z drzwi składu. Miczurin zrozumiał, że minęła noc i że trzeba było śpieszyć się do pracy. Szybko się umył i zastukał ostrożnie w ścianę.
— Za chwilę będzie śniadanie! — odezwała się natychmiast Ludmiła.
Z jakimś strachem oczekiwał teraz brzmienia własnego głosu.
— Trochę jesteśmy spóźnieni... Pogoda marna...
Poczuł wielką radość. Głos jego ani razu się nie załamał, tchnął prawdziwym spokojem i męską, szczerą łagodnością. Uśmiechnął się rzewnie i, oparłszy głowę o ścianę, powiedział:
— Panno Ludmiło! Niech pani przyłoży uszko do ściany! Chcę pani coś powiedzieć...
Posłyszawszy szmer tapety, szepnął, starannie rozdzielając słowa:
— Proszę być dobrej nadziei... wszystko skończy się pomyślnie! On panią też kocha... chociaż sam jeszcze tego nie rozumie... ale zrozumie... zrozumie!...
Narazie nic nie odpowiedziała, lecz po chwili Miczurin posłyszał:
— Gdybym nie kochała jego, pokochałabym tylko pana... bo pan jest...