Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To ja — Miczurin... — powiedział cichym głosem. — Czy mogę wejść?
— Proszę... — odpowiedziała Ludmiła.
Lejtenant stanął tuż przy progu, zapominając nawet zdjąć kapelusza. Przycisnąwszy złożone ręce do policzka, wpatrywał się w pytające i nagle zaniepokojone oczy Ludmiły.
Wreszcie z wysiłkiem poruszył ustami i począł szeptać, śpiesząc się i co chwila urywając, bo myśl wyprzedzała słowa:
— Słyszałem rozmowę z tym... Carlingiem... Byłem dwa razy na jego kazaniach... Pierwszy raz, gdy pani z nim rozmawiała, i drugi... ale wtedy już pani nie przyszła... Niech mi pani każe, a ja... ja... przysięgam na Boga... ja... ja...
Uderzył się z rozmachem w piersi i łzy mu wystąpiły na oczy. Gorące łzy, łzy oddania bez granic, krzyczące, zda się: — Weź całe moje życie, bez reszty, bez reszty!
Ludmiła milczała, zlekka marszcząc brwi.
Miczurin mówił dalej, jeszcze szybciej pędząc za mknącym niepowstrzymanie potokiem myśli:
— Niech pani niczego się nie obawia!... Jestem przy pani — wierny jak pies... jak... brat kochający i stroskany!... Jak pani każe, tak będzie... Ja kocham panią, ale tego mową ludzką, nędznemi, bezsilnemi słowami wyrazić nie potrafię... To już nie sama miłość... to jest wszystko, czem żyję...
Nagle zamilkł, bo przed oczami jego mignął biały blok marmurowy z ponurym napisem: „Życie — szczęście — śmierć!“
Z milczenia lejtenanta skorzystała Ludmiła. Niezwykle porywczym ruchem zerwała się i wyciągnęła