Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

go tużurka elokwentnego blagiera, który, juk widzę, jest cwaniakiem nielada i umie ogłupiać szanowną publiczność. Płaci mu za to hojnie zapewne ta zakazana akcjonarjuszka od młynów, a nie wątpię, że i inni miljonerzy ubiegają się o niego, zapraszając do swoich „cottages“. Spryciarz! Wynalazł sobie dobry „job“! Niema co — ani zakładowego kapitału nie potrzebuje takie „gadane” przedsiębiorstwo, ani wielkiej pracy! Że też ona może spokojnie słuchać takiego wyszczekanego oszusta!
Wypowiedziawszy sobie w duchu tę tyradę, spojrzał na Ludmiłę. Słuchała z opuszczoną głową, nie patrząc na mówcę. Lejtenantowi wydało się nawet, że jest pogrążona we własnych myślach, więc ucieszył się szczerze i nawet uśmiechnął się do sąsiada — szofera.
— Well, co takiego? — spytał go szeptem poczciwy Irlandczyk z wypiekami na policzkach — niezawodną oznaką malarji.
Miczurin pochylił mu się do ucha i odpowiedział:
— Plecie, jak najęty, co mu ślina przyniesie! Naprzykład — wy! Macie gorączkę, więc serce dobrze wam radzi — „łyknij dwa proszki chininy i właź do łóżka, pod pierzynę“. Tymczasem za chwilę powieziecie swego pana na świeży luft — do pagody Lunghwa, albo malowniczą szosą do Kaszingu, gdzie najwięcej moskitów i bakcylów febry! Puste to gadanie, nie dla nas, towarzyszu!
Szofer spojrzał na lejtenanta i uśmiechnął się do niego życzliwie.
— Robicie też przy aucie? — szepnął.
— Nie! — potrząsnął głową Miczurin. — W innym