Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stawała się coraz bardziej zaludniona. Wioski ciągnęły się jedna przy drugiej, nieprzerwanym łańcuchem, a za nimi bure, żółte i zielone kwadraciki i trójkąciki najmniejszych na świecie poletek, z których pracowity rolnik chiński wyciągał wszystko, co potrzebował do cichego, skromnego życia, od kilku lat wichrzonego raz po raz i burzonego w imię czyjegoś tam szczęścia.
Nazajutrz Bojcow zakotwiczył swój statek koło przystani w Nankingu. Ledwie majtkowie zdołali przerzucić mostek, na pokład wbiegł urzędnik celny i, witając kapitana, wręczył mu paczkę listów i jakichś druków.
— O-o! — zawołał Bojcow, zwracając się do Wagina, wyglądającego z okna messy. — Jcst tu list do pana!
Sergjusz wyszedł na pokład. Spojrzawszy na kopertę, podniósł brwi. Charakter pisma był mu nieznany. Rozerwał kopertę i, rozwinąwszy papier, rzucił okiem na podpis. Zdumiał się, ujrzawszy wielkiemi, nierównemi literami wypisane — Oskar von Plen. Był to niezmiernie lakoniczny i zagadkowy list:
— Drogi przyjacielu, — pisał doktór, — obecność wasza w Szanchaju jest tak niezbędna, że właściwie powinienem był wysłać wam depeszę. Niestety, adres wasz nie jest nam znany, przeto wyprawiam ten list na ręce przyjaciela mego Amfitrjona — Czeng-Si, dla odszukania was w stolicy i doręczenia go wam. Powtarzam — obecność wasza jest tu niezbędna! Pozdrowienia!
— Coby to mogło znaczyć? — począł łamać sobie