Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się, że więzień wcale nie zginął w płomieniach i że wy daliście mu przytułek na statku!
Wagin położył mu rękę na ramieniu i uspokoił:
— Nie obawiajcie się! Anglik jest w bezpiecznem miejscu i polecił mi powiedzieć, że potrafi odwdzięczyć się wam przy pierwszej sposobności. Dopomogę mu w tem, bo przecież nieraz jeszcze będziemy się widywali.
Chińczyk spojrzał na niego jakimś dziwnym wzrokiem i szepnął:
— Człowiek może tylko domyślać się, co ma mu przynieść jutro...
Przed wieczorem dopiero Hung-Wu z pijanymi tragarzami wsiadł do łodzi i odpłynął. Wczesnym rankiem, zanim jeszcze rozproszyły się siwe płachty mgły nad rzeką, Bojcow poprowadził swój statek z biegiem rzeki. Prąd znosił go, niepowstrzymanym pędem, pchając ku Oceanowi. Niby na ekranie filmowym przesuwała się szybko barwna panorama, w każdej chwili inna. Tonące w bladem, jesiennem słońcu małe gaiki, wioski, pola, koleiste drogi z ciężkiemi na nich arbami, wiozącemi suchy gaoljan; gdzieniegdzie z poza drzew wyglądał grzebieniasty dach skromnej wiejskiej pagody; czasami mignął większy dom o barwnej lace na gzymzach frontonu, jakaś kapliczka, porosłe tamaryndami ruiny murowanej przed wiekami świątyni, a może — fortecy lub grobowca. Dalej znów poprzez płachtę deszczu, co nagle siepać poczynał, majaczyły zarysy pagórków, zarosłe trzcin i krzaków wzdłuż brzegu niewidzialnej rzeki, zdążającej do Jangtse, nudne, dwupiętrowe gmachy nowoczesne, zapewne, — koszary, bo wpobliżu tkwiły wieże strażnicze. Miejscowość