Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Będą myśleli, że spalił się żywcem, tembardziej, że przepalone sklepienie zawali się niezawodnie i nikt już nie odgadnie, co się stało z tym niefortunnym Fredem Hastingsem!... Trzeba będzie jednak dobrze go ukryć i nakazać naszym majtkom, by milczeli, jak ryby! — rozważał Wagin, pomagając Anglikowi wdrapać się na pokład.
Ani tego wieczora ani też nazajutrz Hung-Wu nie odwiedził statku. Przybył dopiero na czwarty dzień razem z pięciu innymi Chińczykami. Wskazał na nich, jak na wysłańców grupy tragarzy. Wagin i Bojcow przejrzeli pokwitowania z odbioru broni na terytorjum sąsiedniej prowincji, gdzie miało właśnie wybuchnąć powstanie przeciwko skomunizowanym oddziałom. Tragarze opowiadali im, że część ludzi, niosących trzysta karabinów dostała się w ręce komunistów i, z wyjątkiem dwóch, którym udało się zbiec, zginęła. Otrzymawszy umówioną zapłatę pieniędzmi i prowiantem, tragarze rozgościli się na podłodze, gdzie załoga, z rozkazu kapitana statku, wystąpiła z poczęstunkiem. Spostrzegłszy, że Chińczycy dobrze już sobie podchmielili, mówiąc wszyscy razem i gestykulując energicznie, Hung-Wu porozumiewawczo spojrzał na Wagina i wycofał się na dziób, gdzie piętrzyły się skrzynie i duże kosze.
— Potrzebna ilość tragarzy będzie tu zawsze gotowa na każde zawołanie. Jutro sam wyruszę na wywiad, aby na przyszłość nie było żadnych strat przy transporcie — szepnął, a po chwili, obejrzawszy się podejrzliwie, spytał: — Czy dobrze ukryliście tego Anglika? Nie mógłbym was obronić, gdyby tam (skinął głową w kierunku brzegu) dowiedziano