Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/84

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Chodźmy do niego! Obyśmy go tylko zastali w domu! — westchnął Sergjusz.
— Zastaniemy, niema o to obawy! — zaryczał, wybuchając śmiechem, drab i począł wciągać na szerokie bary połataną i przykrótką kurmę chińską.
Wkrótce po tej rozmowie wchodzili już do długiego, ciemnego budynku. Pod niskim pułapem, gdzie widniały na zakopconych belkach misterne rzeźby chińskie, snuły się smugi gorzkiego dymu. W mroku z trudem można było dojrzeć szeroką pryczę i leżących na niej ludzi. Stary Chińczyk, siedzący przy drzwiach, zimnym i pogardliwym wzrokiem ślizgnął się po twarzach wchodzących gości i nawet nie poruszył się. Wagin z Miczurinem szli po grubej macie, zagłuszającej odgłosy ich kroków, aż się zatrzymali przy samym końcu pryczy, gdzie pochylony nad małą lampką olejną jakiś niezmiernie wysoki i chudy człowiek o nieprzytomnych oczach i wypiekach na twarzy pykał grubą bambusową fajkę. Stali przy nim i długo mu się przyglądali. Leżący na pryczy człowiek kilka razy spojrzał na nich, lecz, zdawało się, że nie widzi ich. Gorejące oczy o rozszerzonych źrenicach widziały zapewne coś innego, gdyż na twarzy zjawiał mu się co chwila szczęśliwy, pełen zachwytu uśmiech, a dziwnie czerwone i świeże, jak u dziewczyny, małe, pięknie wykrojone usta szeptały coś bezdźwięcznie.
— Oskarze Wilhelmowiczu! Doktorze! — zwrócił się do niego Miczurin.
Von Plen nie odpowiedział. Łysiejąca głowa ciężko upadła na brudną poduszkę. Wagin zobaczył teraz dokładnie chudą twarz, okoloną jasną, zlekka rudawą brodą, piękne, łagodne usta, długie wąsy