Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i śmierć. Uświadomił już sobie oddawna, że żyje w okresie wielkiego kataklizmu, żądającego i pochłaniającego miljony ofiar. Stwardniało mu więc serce i zobojętniało na wszystko, co nie miało bezpośredniej i najbliższej styczności z nim samym i z jego walką o własne życie. Ucieszył się więc szczerze, poczuwszy ściskający mu serce żal na widok rozpaczy umierającego chłopca. Znaczyłoby to, że dusza jego powraca do dawnego stanu, że sam przestaje powoli być tylko ściganem i zagrożonem ze wszystkich stron zwierzęciem ludzkiem, bo ożywa już w nim współczucie dla kogoś innego, a nawet pragnienie niesienia pociechy i pomocy. Było to coś zupełnie nowego od wielu, wielu lat — i to właśnie jakgdyby niewątpliwy znak uzdrowienia, ucieszyło Wagina i podnieciło. Uśmiechnął się wesoło i zawołał:
— Taki sobie zuch a o śmierci coś ględzi! Aż wstyd słuchać! Myślałem, że komuś mądremu składam wizytę, a tu znajduję głuptasa, który jakieś brednie plecie od rzeczy!... No, co się to stało?
Chłopak, który od kilku miesięcy widział tylko smutne, strwożone oczy matki i siostry, wpatrywał się teraz chciwie, z jakąś budzącą się w nim nagle nadzieją w wesołą twarz nieznajomego i po chwili znowu już syczał:
— Mama mówi, że choruję na przewlekły bronchit, ale... ja wiem... ja wiem... że to — gruźlica i... śmierć!... Dziś dostałem krwotoku... to już czwarty w tym miesiącu...
— Jeżeli ktoś sam siebie za życia grzebie, no — to cóż innego ma do roboty, jak tylko umrzeć? — przerywając choremu, zaśmiał się beztrosko Wagin.