Przejdź do zawartości

Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/80

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sową matą. Wagin uniósł chłopca, położył nawznak i zaczął cucić go, nacierając wodą czoło, skronie i blade, kościste ręce o żółtawych, węzłowatych palcach. Obejrzawszy się, spostrzegł na stole buteleczkę z lekarstwem i łyżkę. Napełnił ją i do otwartych ust ostrożnie wlewał płyn. Chory po chwili otworzył głęboko zapadnięte, ciemne i przerażone oczy. Syczącym, ledwie pochwytywanym przez Wagina szeptem spytał:
— Zemdlałem? Gdzie mama? Kto pan jest?
Wagin uśmiechnął się do chłopaka i pogroził mu palcem.
— Nie wolno dużo mówić! — powiedział. — Mieszkam tu, w pokoju, obok... Posłyszałem, że zacząłeś kaszlać, i chciałem pomóc, bo widzę, że wszyscy wyszli...
Chory odpowiedział mu słabym uśmiechem i szepnął:
— Siedziała przy mnie Bi-nań, alem odesłał ją, bo mi się spać zachciało... Przypomniałem sobie teraz, że to — dziś niedziela! Mamusia z Ludą poszły do cerkwi, a potem miały wstąpić do Ostapowych... Czułem się dziś znacznie lepiej... aż tu nagle przyszedł ten... krwotok...
Przerażenie wykrzywiło mu nagle mizerną twarz.
— Panie... panie... ja umrę? Prawda?
Wagin odczuł śmiertelny strach tego dziecka i żal tak mu ścisnął serce, że aż się sam sobie zdziwił a potem ucieszył się nawet. Zdziwił się, bo przecież tyle już widział nieszczęść i mąk, że zdążył przyzwyczaić się do najpotworniejszej nędzy ludzkiej i z filozoficznym spokojem spoglądać na łzy, rozpacz