Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tału zagranicznego, gdzie na ulicach tkwiły posterunki policji cudzoziemskiej, w konsulatach kwaterowały oddziały angielskie, japońskie, amerykańskie, francuskie i włoskie, na redzie zaś stały, wyciągając drapieżne szyje dział, torpedowce, krążowniki i pancerniki pod banderami obcych państw?
Półmiljona, a nawet, jak znawcy twierdzili, cały miljon takich bezdomnych, pozbawionych wszystkiego uciekinierów przekroczyło mury chińskiej dzielnicy — Czapei, wsiąkło w małe, brudne jej domy, wyciągnięte szaro-żółtemi szeregami wzdłuż ulic i kanałów, zabagnionych zawsze, cuchnących gnijącym moczem, padliną i — śmiercią.
Wsiąkło i... czekało na coś, czego nie umiało sobie uświadomić.
Żywiły się te setki tysięcy ludzi niewiedzieć jak i czem. Wybierano wszystko, co się dało wybrać ze śmietnisk miejskich, wyłapywano gołębie, wrony, żaby, myszy, szczury i krety po polach i ogrodach, wykopywano korzenie jakichś, głodnym ludziom tylko znanych roślin jadalnych, łowiono ryby po brzegach morza i w rzece, zbierano mięczaki i wodorosty, wyrzucane podczas przypływu, żebrano i kradziono. Za miseczkę spleśniałego i skisłego ryżu ludzie bez wytchnienia pracowali po osiemnaście godzin poto, by po miesiącu tego piekła gdzieś za miastem, dumnem ze swego bogactwa i przepychu, skonać z przekleństwem na ustach w ohydnej gliniance lub w rowie przydrożnym.
Tej wezbranej fali, napływającej z Mandżurji, Dżeholu, z prowincji południowych i zachodnich liczono najwięcej, chociaż nikt w przybliżeniu nawet nie wiedział, ile zrozpaczonego materjału ludzkiego