Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jeszcze grozi teraz bolszewikom! I to dla nich — najstraszniejsze i najniebezpieczniejsze...
— Co takiego? O czem pan mówi, Grzegorzu Szymonowiczu? — rozległy się niecierpliwe pytania.
— A to dopiero katarynka adwokacka! — oburzał się ktoś półgłosem, ale, spotkawszy się z pełnym wyrzutu wzrokiem pięknej Marty, zakrztusił się nagle i zaczął kaszlać.
— Proszę państwa, — ciągnął triumfującym i uroczystym głosem adwokat, — miałem wczoraj w ręku „Vorwaerts“ i przeczytałem obszerne sprawozdanie o zamachu na Lenina.
— Zamach na Lenina? Zamach na tego antychrysta? — posypały się zewsząd nerwowe pytania.
— Jakże to było?!
Adwokat opowiedział treść artykułu, umieszczonego w niemieckim dzienniku socjalistycznym, i mówił dalej:
— W szeregach swoich bolszewicy mają już zdrajców, albo raczej — opozycję terrorystyczną, i to właśnie musi ich zgubić bardzo prędko. Dwa — trzy nowe zamachy i — żydy drapną z Rosji, a bez nich cała ta krwawa feerja skończy się odrazu. Nasz kmiotek, nasz robociarz rosyjski nie jest skory do rozlewu krwi... Spokojny, cierpliwy i cichy jest nasz naród, po bożemu żyć pragnie. Dowiódł nam tego nasz wielki Leon Tołstoj...
W końcu drugiego stołu rozległ się nagle cienki, przenikliwy chichot. Śmiał się chudy, jak szczapa, blady, o oczach, podkrążonych ciemnobrunatnemi cieniami, Klimow, dawny rotmistrz żandarmerji, dogorywający w Szanchaju, bo go zżerał rak na wątrobie.