Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stanę u państwa pod jednym warunkiem. Pani musi mi powiedzieć, co właściwie wzbudza w pani taki strach przede mną?
Panna Somowa drgnęła i cofnęła się o krok.
— Nie... nie! — szepnęła prawie z rozpaczą.
— A więc i ja na prośbę pani zmuszony jestem odpowiedzieć — nie! — syknął Wagin.
— Poco pan ma wiedzieć, co ja czuję, co... — nie dokończyła zdania, prawie płacząc.
— Lubię jasne sytuacje i stosunki ściśle skrystalizowane! — odparł zimnym tonem.
Ludmiła bezwładnie opuściła ręce i usiadła na stopniach ganeczka. Wagin wpatrywał się w jej pochyloną głowę i opalony, złocisty policzek.
— Gdy zobaczyłam pana... uprzedzam, że jest to zapewnie obłąkanie... takie życie, jakie pędzimy od trzech lat każdego może doprowadzić do psychozy...
— Przypuśćmy, ale w każdym razie chcę wiedzieć, co się pani przywidziało, czy jak to tam nazwać? — nalegał Sergjusz.
— Gdy zobaczyłam pana... wyczułam wyraźnie... ach, to takie straszne, wprost okropne!... — poczęła wzdychać i łamać sobie ręce, niby w rozpaczy.
Milczała długo, potrząsając głową i wzdrygając się cała.
— Wyczułam, że pan... pan...
Urwała nagle i, bylejak zgarnąwszy dzienniki, wbiegła do domu.
Sergjusz, zaciskając wargi i chmurząc czoło, pozostał na ganku. Ociężałym, powolnym krokiem wszedł do pokoju i usiadł przy stole, zapomniawszy zdjąć kapelusz i płaszcz. Opuścił głowę na wsparte na