Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ludmiło, w dzień i w nocy miała jakiegoś upiora za tą cienką ścianą swego pokoju. Widzę, że muszę zabrać manatki i...
Ludmiła brała właśnie z ławki wypchaną dziennikami czerwoną tekę tekturową, lecz, posłyszawszy jego słowa, wypuściła ją z rąk i, składając dłonie, wyszeptała:
— Na miłość Boską! Niech pan tego nie robi! Mama jest taka szczęśliwa, że wynajęła wreszcie pokój i dostała od pana pieniądze!
— Czy aż tak krucho w tym małym „châlet chinois“? — spytał ironicznie.
— O, tak! Czyż tu może być komuś dobrze?! Mama tak się cieszy, że będzie mogła coś zrobić dla brata.
— Cóż mu jest? Czy to ten, co tak straszliwie kaszle?
Skinęła głową i, nie patrząc na Wagina, szepnęła:
— Roman zapadł na gruźlicę... Klimat szanchajski jest zabójczy dla niego!
Wagin milczał. Ludmiła podniosła oczy na jego skrzepłą, jak maska, twarz i znowu szepnęła:
— Niech pan nie robi nam krzywdy i — pozostanie tu! Jestem głupia histeryczka... ja się przyzwyczaję do pana i nie będę się już bała... Proszę, bardzo proszę pozostać u nas!
Sergjusz milczał i przemówił dopiero wtedy, gdy Ludmiła dotknęła jego dłoni.
— Nie wiem, jaka jest przyczyna pani lęku wobec mnie, bo przecież nie znamy się wcale. W każdym razie nie dam pani powodu do nawrotów tego strachu, bo nie będziemy się wcale widywać... Pozo-