Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ach! — wydała znowu cichy jęk. — To okropne! Straszne, niemożliwe!
Zachowanie jej zirytowało go. Krzywiąc usta w nieszczerym uśmiechu, spytał:
— Niechże pani powie wreszcie, co panią tak przeraża i poco pani tu przyszła?
Dziewczyna, ochłonąwszy ze wzruszenia, opanowała się trochę i odpowiedziała:
— Jestem Ludmiła Somowa... i domyślam się, że to właśnie pan u nas zamieszkał...
Wagin skłonił się i, patrząc na nią badawczo, powiedział:
— Nie spodziewałem się, że nazwisko moje wywoła u pani taki przestrach!
Zaśmiał się sucho. Ludmiła podniosła na niego oczy i tym razem wytrzymała jego wzrok.
— Nazwisko pana obce mi jest... — szepnęła.
— W takim razie nic już nie rozumiem! Staje się pani dla mnie zagadką... powiedzmy — chińską! — zaśmiał się znowu.
Ludmiła patrzyła na niego nieruchomym, niemal surowym wzrokiem, a oczy jej przypomniały mu istotnie męczeńskie, prawie nieprzytomne oczy świętych, od dzieciństwa widywanych na obrazach w cerkwiach.
Zapanowało milczenie.
Wreszcie dziewczyna poruszyła wargami. Padł cichy, ledwie przez Sergjusza pochwycony szept:
— Boję się pana! Boję się...
Wagin odsunął się gwałtownie, lecz po chwili śmiać się począł:
— Nie spodziewałem się takiej komplikacji mieszkaniowej! Nie chciałbym, aby pani, panno