Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chę dzikiej, a zawsze ni to zaczajonej i drażniąco zagadkowej.
— Nie! — pomyślał. — Stanowczo nie! To raczej — mistyczny półzmrok cerkwi, zapach wosku i kadzidła, wyzierające z ciemności, blade, surowe oblicza świętych bizantyńskich, chodzących na pograniczu namiętnego prozelityzmu chrześcijańskiego i najmroczniejszego pogaństwa, aż do kaleczenia siebie i innych, do krwawych orgij, z udrękami, wyczytanemi z ponurej „Czetji Minei“!... Coś z mniszki w czarnej szacie i ciemnej chuście, nasuniętej na oczy... A zresztą — zaraz dowiem się sam...
Szybko zbliżył się do schodków i, uchylając kapelusza, powiedział:
— Przepraszam, kogo pani tu szuka?
Drgnęła i wyprostowała się. Ciemne, głębokie i jakieś niezwykle tęskne oczy ślizgnęły się po twarzy Wagina, wbiły się w jego źrenice i ukryły się spłoszone pod powiekami.
— Ach! — wyszeptała, wyciągając przed siebie ręce, jakgdyby przed grożącym jej napadem.
Wagin usiłował uspokoić ją, mówiąc żartobliwym tonem:
— Choćby pani była nawet zbrodniarką, proszę się mnie nie obawiać! Nie jestem agentem policji, broń Boże!
Przyglądał się jej bacznie. Spostrzegł bladą twarz o wystających nieco kościach licowych, szerokich ustach i wysokiem, wypukłem czole, obramowanem falistemi, kasztanowatemi włosami. Byłaby może zupełnie brzydka, gdyby nie ciemne, piękne oczy o głębokiem, rozumnem, a jednocześnie tragicznem niemal spojrzeniu.