Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wagin zawrócił i, zapaliwszy papierosa, podążył ku miastu. Szedł teraz inną stroną ulicy. Jego cienkie, drapieżne nozdrza pochwytywały różne zapachy. Poznawał je odrazu lub z pewnym wysiłkiem i, niby chemik, doszukiwał się różnych składników. Słodkawy zaduch przepalonego oleju bobowego, ostry — ryb, wodorostów i raków morskich, ciężki i gorzki — dymu opjumowego i drażniący powonienie aromat han-szynu — trującej wódki z prosa. Wagin odróżniał każdy zapach wyraźnie i wiedział już, co się dzieje za glinianemi ścianami tych niskich, brudnych lepianek. Reszty dopowiadały mu dochodzące go dźwięki i głosy — nieprzytomne mruczenie, obłędne okrzyki, brzęk naczynia, głuche uderzenia tasaków, rozrąbujących mięso, klaskanie kart, turkot rzuconych na stół kości, bezczelny chichot kobiet, wysokie, nosowe nuty ochrypłego śpiewu, czasami — warkot bębenka lub jękliwe zawodzenie jakiegoś instrumentu strunnego... Wszystko to przejmowało Wagina wstrętem, a zarazem pociągało go ku sobie tętnem niezliczonych serc ludzkich, szukających wytchnienia, zapomnienia, majaków szczęścia. Znał przecież te dzielnice zakazane z ich życiem tragicznych efemeryd.
Doszedłszy do domu i przechodząc przez podwórko, zobaczył na ganeczku młodą kobietę. Stała na stopniach i ścierką strzepywała kurz z trzewików. Nie spostrzegła Wagina, który zatrzymał się w półdrogi i uważnie jej się przyglądał. Nie była może ładna, ale od całej jej postaci wiało jakąś świeżością. Coś swojskiego wyczuł w niej Sergjusz. Powiew pól wsi rosyjskiej, trochę melancholijnej, tro-