Przejdź do zawartości

Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/340

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nic do siebie nie mówiąc, doszli do palarni Czeng-Si i, nie znalazłszy Plena na jego zwykłem miejscu na pryczy, zapytali o niego. Sługa oczami wskazał na korytarz, prowadzący do ambulatorjum. Doktór siedział przy stole i gotował coś w kolbie. Ujrzawszy przyjaciół, przetarł oczy i długo patrzył na obu, jak gdyby nie poznając ich. Twarz jego przybierała stopniowo wyraz smutku i niepokoju.
— Powróciliście wreszcie... — szepnął po chwili, — powróciliście przecież! Nieraz myślałem, że pozostaniecie tam, gdzie wszystko jest inne, niż tu... Myślałem też i o tem, czy warto było powracać do naszej dzielnicy... szczególnie tobie, stary przyjacielu?
Przyglądał się uważnie i troskliwie Miczurinowi. Lejtenant, unikając jego spojrzenia, milczał. Plen nie spuszczał badawczego wzroku z jego twarzy i szczegółowo, jakgdyby odmierzając cal po calu, oglądał potężną, a w tej chwili niby wyczerpaną i bezsilną postać olbrzyma. Po chwili spojrzał na Wagina, i ze zdumieniem wpatrywał się w jego spokojne i łagodne oczy.
— To dziwne!... — zamruczał. — To bardzo dziwne... ale...
Potrząsnął kilka razy głową, ni to zaprzeczając czemuś, ni to odpędzając od siebie natrętną i przykrą myśl. Sergjusz czuł każdym nerwem, że coś zawisło w tej chwili nad niemi, że musi coś się stać, paść jakieś słowo fatalne, niemożliwe do odwołania i zapomnienia, gdyż pozostawiłoby po sobie jadowity, bolesny ślad. Postanowił rozproszyć tak przykry i ciężki nastrój.