Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/341

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jakżeż powodziło się doktorowi przez czas trwania kwarantanny? — zapytał.
Plen zlekka uniósł głowę i dłonią otarł czoło.
— Jak zwykle! — odpowiedział znużonym głosem. — Jak zwykle! Osiem porcyj opjum... i praktyka ogromna... ogromna.
Głos jego przebrzmiał ponuremi nutami.
— Przecież z miasta nikt tu nie mógł do was przychodzić?... — zauważył Miczurin, ucieszony z nawiązanej rozmowy.
— Ech! — machnął ręką doktór. — Miałem miejscowych pacjentów bez liku... Przychodzili do mnie Chińczycy i — rzecz nie do wiary, gdyż sprzeciwia się to przesądom i obyczajom, — zapraszali do chorych na dżumę...
— Leczył pan zadżumionych? — zawołał przerażony Wagin.
— Leczyłem! — wybuchnął Plen urwanym, złym, czy może, rozpaczliwym śmiechem. — Policja pod naciskiem europejskich konsulów, żądających szybkiego zlikwidowania zarazy, szalała! Wrywano się do domów, wyciągano każdego chorego i wleczono do So-Pao-Lu, gdzie zamykano w barakach, a po nocach nieprzytomnych wrzucano żywcem do pieca...
— To straszne! — wyrwał się Waginowi okrzyk zgrozy.
— Ja myślę! — potrząsnął głową Plen. — To też przychodzili do mnie Chińczycy poto wyłącznie, abym bez cierpień i męki wyprawiał chorych do państwa cieniów... Mój Czeng-Si obłowił się znakomicie na tym procederze, zarobiła też i policja, dając zezwolenie, aby chory mógł umrzeć w domu.