Przejdź do zawartości

Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/330

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

go olbrzyma z nad Gangesu, pewnego siebie i dumnego dumą... Wielkiej Brytanji, która dostarcza mu dobrego kortu koloru khaki na ubranie ze złotemi guzikami i całe trzy metry cienkiego kaszmiru na turban. Myśli Ti-Fong-Taja prysnęły nagle, gdyż posłyszał stuk do drzwi. Po chwili do gabinetu wchodził mały, chudy Japończyk o uśmiechniętej, niezwykle uprzejmej twarzy, a za nim sztywny, milczący So-Nong z blokiem papieru i ołówkiem w ręku. Komprador, ogarnąwszy spojrzeniem szczupłą i nikłą postać konsula, zmarszczył czoło. Nie wątpił, że znał tego człowieka, lecz nie mógł sobie przypomnieć — gdzie i kiedy? Kataoki zapewne zrozumiał jego myśl, bo uśmiechnął się już nieco inaczej — wesoło, prawie figlarnie i naraz — przemówił po rosyjsku, trochę sepleniąc z japońska i co chwila głośno wciągając powietrze na znak wysokiego szacunku dla osoby gospodarza.
— Tłumacz, jak pan może się przekonać, nie jest nam potrzebny a i stenogram — również! — powiedział ze śmiechem. — Przybywam przecież do starego znajomego!
Ti-Fong-Taj skinął ręką w stronę klerka, który zniknął za drzwiami.
— Do starego znajomego? — powtórzył Chińczyk, wskazując gościowi fotel.
— Ależ tak, czcigodny panie! — zaśmiał się Kataoki. — Ileż to razy miałem zaszczyt golić i strzyc pana w moich zakładach fryzjerskich w Błahowieszczeńsku, Chabarowsku, Władywostoku i Mikołajewsku!
— Istotnie! Przypominam sobie teraz! Było to tuż-tuż przed wojną japońsko-rosyjską?