Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kami lampek olejnych i cienkich świeczek woskowych; ze ścian wyłoniły się blade, mgliste freski. Wysokie, sztywne postacie świętych... Setki męczenników, ojców kościoła prawosławnego, pustelników, ekstatycznych mnichów... Chude, ascetyczne, jakgdyby niczem neprzejednane twarze i głębokie, tajemnicze, mistyczne oczy — pełne milczącego, surowego wyrzutu i pełnego trwogi pytania. Oczy Ludmiły... Z poza małych drzwiczek w murze, niby z ciemnej czeluści jaskini, czarne wynurzają się postacie i suną niby nieskończony korowód mrówek. Wagin widzi ukryte pod kłobukami z krzyżem i trupiemi głowami na nich obce temu światu oblicza ihumcnów — nielitościwych dla siebie braci, postami i trudami umęczonych czerńców; kroczą wszyscy, stukając kosturami i dzwoniąc łańcuchami, przeorysze o ponurych, nieprzytomnych oczach i skulone, niby czarne, spracowane mrówki-robotnice, sylwetki mniszek o twarzach i oczach Ludmiły. Biją dzwony ponuro i monotonnie, jarzą się czerwone, kopcące języki świec, dobiega woń kadzideł, co smugami snuje się w mroku, szepcą coś zaciśnięte usta, szurgają ciężkie trzewiki i... suną wciąż nowe i nowe szeregi czarnych, nieradosnych cieni.
Wzdrygnął się Wagin i ręką przetarł oczy.
— Ludmiła — sączy się dalej myśl — to wyrzut zbiorowego sumienia, to ucieleśnienie cierpienia, pokory i modlitwy za grzechy świata... Nie mogę nawet wyobrazić sobie, jakim dysonansem rozbrzmiewałoby przy niej słowo — „kocham“.
Uśmiechnął się mimowoli i szepnął:
— Nie wiem, czy przejdzie ono przez gardło Miczurinowi... chyba, że się upije tęgo, i jako tako